The Editorial by CEOstyle

Dlaczego reżimy zawsze zaczynają od komików?

Iwona Sobczak | 21 września 2025

Kiedy się śmiejemy, władza traci autorytet? To wbrew pozorom nie jest bon mot, lecz mechanizm polityczny. Historia pokazała, że reżimy zawsze zaczynają od tego samego – uciszenia satyry, bo żart to najprostszy sposób, by obnażyć absurd i bezradność. A nic tak nie zagraża tyranii, jak uśmiech, który rozbraja strach.

Nie będzie nadużyciem, jeśli stwierdzimy, że każdy reżim zaczyna od ograniczenia wolności słowa. Propaganda od lat każe mówić jednym głosem, uznając za wroga każdego, kto ma czelność się zaśmiać. Bo śmiech jest śmiertelnie niebezpieczny – odbiera powagę, demaskuje słabość, pokazuje, że władza nie jest wszechmocna. I dlatego właśnie satyra bywa pierwszą ofiarą politycznej kontroli.

Berlin, Moskwa, Warszawa – śmiech pod butem

W Niemczech lat 20. kabaret był kwitnącą przestrzenią wolności. Na scenach Berlina kpiło się z nacjonalistów, z bigoterii, z biedy, ale także z prowincjonalnych polityków i rodzącego się kultu siły. Klasycznie – wszystkiego, co otaczało tamtejszą rzeczywistość. Hitler rozumiał, że żart rozbija mit potęgi, więc kiedy doszedł do władzy, kabarety zamykano niemal z dnia na dzień. Artystów zaś więziono.

Jednym z nich był Werner Finck, założyciel kabaretu Die Katakombe, który słynął z ironicznych monologów. Już w 1933 roku jego działalność była coraz bardziej obserwowana przez Gestapo. Dwa lata później, w maju 1935 roku Goebbels nakazał zamknięcie Katakombe, a Finck wraz z innymi artystami trafił na sześć tygodni do obozu koncentracyjnego w Esterwegen. Zwolniono go pod warunkiem, że przez rok nie wystąpi publicznie. Wystarczyło kilka ostrych żartów, by zniknął z życia kulturalnego Berlina.

Znacznie gorszy los spotkał Kurta Gerrona – aktora i reżysera żydowskiego pochodzenia, który tworzył m.in. kabaretowe spektakle w latach 20. Mimo że uciekł z Niemiec, po latach został deportowany do getta w Theresienstadt, gdzie zmuszono go do nakręcenia propagandowego filmu. Ostatecznie trafił do obozu Auschwitz, gdzie zginął w 1944 roku.

Kurt Gerron/Wikimedia Commons

Z publicznymi żartami również nie radził sobie Związek Radziecki. Instytucja Gławlit, powołana w 1922 roku, kontrolowała wszystkie publikacje i widowiska. Oficjalna satyra mogła istnieć, ale tylko w ramach dozwolonych przez partię, pudrując nieco reżim. Można było żartować z urzędnika, który gubi papiery, ale kpiny ze Stalina oznaczały więzienie albo śmierć. Humor był wentylem bezpieczeństwa systemu – nigdy jego krytyką. Granica była jasna – śmiech mógł korygować trybiki systemu, ale nie wolno mu było kwestionować całej maszyny.

W Polsce Ludowej kabarety były nadzorowane przez Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Kabaret Tey Zenona Laskowika balansował na granicy, używając aluzji i przenośni. Kabaret Olgi Lipińskiej był w latach 70. i 80. kilkakrotnie zdejmowany z anteny – ostatecznie w 1984 roku, w atmosferze politycznego zaostrzenia po stanie wojennym. Zaś Kabaret Salon został zakazany całkowicie W 1976 roku na tle politycznego zaostrzenia kursu po „Liście 59” i protestach przeciwko zmianom w konstytucji PRL. Publiczność zbyt dobrze rozumiała półsłówka, więc z czasem występ satyryków stawał się ich ostatnim.

Wszystkie te przypadki pokazują to samo – władza absolutna zawsze zaczyna od uciszenia śmiechu, bo on rozsadza fundamenty strachu.

Amerykański mit wolności

Stany Zjednoczone przez dekady były przeciwieństwem tego mechanizmu. Tam, gdzie Europa dławiła śmiech, Ameryka pozwalała komikom mówić wszystko. A jednak i tam pojawiały się rysy.

W latach 50. senator Joseph McCarthy rozpętał polowanie na „czerwonych”. Hollywood znalazło się wówczas na czarnych listach. Wielu satyryków i scenarzystów traciło pracę nie za dowcip, ale za poglądy. Artyści tracili pracę za same podejrzenia, że sympatyzują z lewicą.

Lenny Bruce

Potem przyszli tacy jak Lenny Bruce – stand-uper, który mówił rzeczy, których nie wolno było mówić. O religii, seksie, polityce. Za swoje występy trafiał do aresztu, a w 1964 roku został skazany w Nowym Jorku za „nieobyczajność”. Co ciekawe – został pośmiertnie ułaskawiony w 2003 roku, co stanowiło jedyny taki przypadek w historii stanu Nowy Jork. Dziś uchodzi za ojca nowoczesnego stand-upu, ale w swoim czasie był symbolem tego, jak bardzo Ameryka potrafiła bać się własnego lustra.

Złota era telewizyjnych satyryków

Przełom przyniosły lata 90. i 2000. Wówczas talk-showy stały się główną sceną politycznej satyry. Jon Stewart w „The Daily Show” zbudował zupełnie nowy format – program informacyjny, który nie był informacją, ale nie był też żartem. Stewart uczył całe pokolenie młodych Amerykanów, jak krytycznie patrzeć na władzę. Jego monologi po 11 września, wojnie w Iraku czy podczas kampanii prezydenckich stały się częścią debaty publicznej. Był jednocześnie komikiem i moralnym komentatorem, a dla wielu to on był nauczycielem polityki, a nie CNN czy Fox News.

Jon Stewart w The Daily Show/ Chad J. McNeeley

Za nim przyszli inni – Stephen Colbert, który w „The Colbert Report” sparodiował konserwatywne media, czy Jimmy Kimmel, który początkowo skupiał się na rozrywce, ale coraz częściej komentował politykę i społeczne spory. Komedia stała się częścią głównego nurtu. Wydawało się, że USA ma demokrację tak silną, że potrafi śmiać się z samej siebie.

I nagle śmiech znów staje się ryzykowny

W ostatnich latach sytuacja zmieniła się dramatycznie. Od początku swojej kariery politycznej Donald Trump traktował satyryków jako osobistych wrogów. Stewart był jego obsesją – już w 2013 roku Trump pisał na Twitterze (dziś X), sugerując, że Stewart ukrywa swoje żydowskie pochodzenie. Colberta oskarżał o „brak szacunku dla Ameryki”, Kimmela zaś nazwał „upadłym klaunem”, gdy ten krytykował politykę imigracyjną i zdrowotną. Jego obsesją stało się podporządkowanie sobie mediów. W kampaniach i wystąpieniach wielokrotnie powtarzał, że dziennikarze to „wrogowie ludzi” – fraza żywcem wyjęta z arsenału Stalina.

Stewart wrócił w 2024 roku do „The Daily Show” – ale sam przyznał, że satyra w dzisiejszej Ameryce przypomina chodzenie po polu minowym. Już nie chodzi tylko o to, kogo się krytykuje, ale w jaki sposób. Powód? Ponowna wygrana wyścigów prezydenckich przez Donalda Trumpa. Tym razem Trump wyciągnął wnioski ze swoich błędów i je skorygował.

Stephen Colbert/Official White House Photo by Lawrence Jackson

Programy rozrywkowe tylu late night show zaczęły znikać z anteny. W lipcu 2025 r. stacja CBS zapowiedziała koniec talk-show Colberta w maju 2026. Zaledwie dwa miesiące później, Disney zawiesił nieodwołalnie program Jimmy’ego Kimmela po komentarzach dotyczących zabójstwa konserwatywnego działacza Charliego Kirka. Komentarze te uderzały nie w ofiarę, lecz w społeczność MAGA. Choć nie wydano oficjalnego nakazu, grupa stacji afiliowanych naciskała na wycofanie programu, a Federalna Komisja Łączności (FCC), zdominowana przez nominatów Trumpa, publicznie krytykowała sieć. Presja polityczna i biznesowa zrobiły swoje. To, oczywiście, wywołało masowe sprzeciwy.

„Mamy coś takiego jak Pierwsza Poprawka” – przypomniał Jon Stewart w programie „The Daily Show”, komentując sprawę 25 marca 2025 roku, po czym dodał: „Oni tak fetyszyzują wolność słowa – coś, czego w rzeczywistości w żaden sposób nie praktykują. Ci ludzie mają gdzieś wolność słowa! Zależy im na ich własnej wypowiedzi. To rażąca hipokryzja”. Trump wówczas niemal równolegle skarżył się, że 97 proc. artykułów o nim jest negatywnych i że „to już nie jest wolność słowa”. A to z kolei typowa retoryka reżimów – jeśli nie chwalą, to znaczy, że kłamią.

Cancel culture – cenzura w białych rękawiczkach

Ale w obecnych czasach nie tylko władza ma siłę. Drugim mechanizmem uciszania satyry jest cancel culture. Dave Chappelle bojkotowany za żarty o osobach transpłciowych, Ricky Gervais co roku krytykowany za brak politycznej poprawności, a Jimmy Fallon zmuszony był do publicznych przeprosin za dawne skecze.

Jimmy Fallon/Official White House Photo by Pete Souza

Tu nie działa państwo – działa tłum w mediach społecznościowych, często podjudzany przez opłacanych tzw. internetowych trolli. Efekt? Sponsorzy wycofują się ze współpracy, sieci wolą unikać kontrowersji. To subtelna forma presji, ale efekt jest podobny – autocenzura, wycofywanie się z ostrych żartów, ograniczanie wolności słowa.

To nowy rodzaj ograniczenia – nie brutalny i odgórny, ale rozproszony i miękki. Nie ma już jednego urzędnika z czerwonym długopisem. Jest tłum w mediach społecznościowych, który decyduje, co wolno, a czego nie. Jon Stewart niedawno sam przyznał, że to zupełnie inny krajobraz. Dawniej satyra łączyła, dziś dzieli. Dawniej można było żartować z prezydenta i mieć pewność, że publiczność się roześmieje. Teraz każdy dowcip staje się deklaracją politycznej lojalności.

Śmiech jako papierek lakmusowy

Czy można porównywać Trumpa do Hitlera czy Stalina? Historycznie – to inne kategorie. Ale mechanizm psychologiczny jest ten sam – śmiech uderza w fundamenty władzy. Tam, gdzie władza zaczyna bać się satyry, tam wolność słowa jest zagrożona. Nie chodzi o skalę represji, ale o logikę – najpierw ucisza się żart, potem krytykę, na końcu opór.

Ameryka swoim obecnym przykładem pokazuje, że nawet w najstarszej demokracji świata ten mechanizm działa. Choć Trump nie wprowadził cenzury ustawowej, zmienił klimat – komicy stali się celem politycznej zemsty, a sieci telewizyjne ostrożne i uległe wobec nacisków. W reżimach zakazuje się go ustawą. W demokracjach ucisza przez nacisk, reklamodawców, algorytmy i regulatory. A przecież historia uczy jednego – tam, gdzie śmiech staje się niebezpieczny, tam demokracja traci grunt.

Kiedy nie wolno się śmiać, demokracja jest w opałach

Historia powtarza się w różnych kostiumach. Hitler i Stalin zamykali kabarety. PRL wycinał skecze. McCarthy tropił komików pod hasłem walki z komunizmem. Dziś Trump i jego ludzie używają regulatorów i nacisków, a cancel culture dorzuca swoje mechanizmy. Lecz nadal widoczny jest wspólny mianownik – śmiech rozbraja władzę. A tam, gdzie śmiech staje się ryzykowny, demokracja traci grunt.

Bo śmiech to nie jest zabawa. To najczulszy barometr wolności. Jeśli można żartować ze wszystkiego – demokracja żyje. Jeśli żart staje się aktem odwagi – demokracja jest poważnie zagrożona.

Zobacz także: