The Editorial by CEOstyle

Igor Tuleya: Moje podwórko. Moja Polska – część 2

Iwona Sobczak | 14 sierpnia 2025

Editorial:

Oddaję w Wasze ręce drugą, długo wyczekiwaną część opowieści o Igorze Tuleyi. To ciąg dalszy historii człowieka, który – pozostając wierny zasadom – zapłacił za to cenę. W tej odsłonie przenosimy się do momentu, w którym jego nazwisko pojawiło się na liście tych, którzy przeszkadzali władzy. Dnia, w którym odsunięto go od sądzenia – bez wyjaśnienia, bez uprzedzenia oraz zwycięstwa i triumfu praworządności. To opowieść o ciszy, która nagle wypełnia życie, i o tym, jak wygląda walka, gdy wydaje się, że wszystko jest już przesądzone.

Iwona Sobczak

Redaktor naczelna The Editorial

Igor Tuleya

Jestem sędzią od blisko trzydziestu lat. Pierwszy wyrok wydałem w 1996 r., ale nie pamiętam dnia, w którym zrzuciłbym z siebie to słowo jak togę. Bo sędzia nigdy nie wychodzi z sądu. Nawet kiedy śpi czy śni, że oskarżony goni go z nożem. Nie umiem zapomnieć żadnej ze spraw, które naprawdę mnie dotknęły. Tych, w których ktoś spojrzał mi w oczy i powiedział: „Nie zabiłem”. Albo tych, gdzie spojrzenie wystarczało, żeby wiedzieć, że zabił. Sąd to nie budynek. To scena, na której codziennie powtarza się ten sam dramat – z innymi nazwiskami, inną datą, inną wersją zdarzeń. Tylko, że nawet gdy gasną światła tej sceny, spektakl się nie kończy, bo sprawiedliwość nie ma godzin pracy.

Wracam tu w nocy. Zostawiam dom, świat, wszystko. Strażnik mnie zna. Skinienie głową – nie potrzeba słów. Wiem, że nie jestem jedynym sędzią w budynku o tej godzinie. Mijamy się na schodach jak duchy – cisi, zmęczeni, nieobecni. W godzinach, które powinny należeć do snu, miłości, normalnego życia. Ale są sprawy, które nie pozwalają zasnąć. Akta, które leżą jak trup na biurku. Śmierdzą prawdą. Albo jej brakiem. Nie zabierzesz tego do domu. Nie uniesiesz. Więc wracam tu, wchodzę na pustą salę. W nocy lepiej czuć ciężar wyroku i wagę każdego słowa, które trzeba będzie napisać. Siadam przy stole, przy którym jutro będę mówił głosem państwa. Ale dziś milczę. Rozkładam tomy – setki kart, zeznania, obdukcje, kłamstwa. Czyjeś życie, które trzeba rozebrać na części.

Światło jarzeniówki lekko drży. Na biurku kolejna kawa. Idę do łazienki. Czasem wybieram damską. Jest bliżej, po prostu. Symbolika? Nie, to już czas operacyjny, nie konstytucyjny. Skrót hydrauliczny zamiast kazuistyki. W środku kolega. Patrzymy na siebie jak dwaj sędziowie, którzy właśnie rozszerzyli właściwość miejscową. Skinienie głową wystarczy. Milczymy z półuśmiechem. Wiem, że on też przegłosował potrzebę. Jednogłośnie, bez zdania odrębnego.

Nasza praca nigdy nie kończy się o 16:00. Nie zamyka się drzwi gabinetu i nie mówi – cześć, do jutra. To siedzi w tobie. Wnika w sen. W twarz. W ciało.

Czasem boli tak, że trzeba wejść na salę, zanim ktokolwiek inny na nią wejdzie. Posiedzieć, poczuć miejsce, oddychać tym, co zaraz się wydarzy. To nie wybór – to zobowiązanie. Przed sobą, przed państwem. Przed tym cholernym wyrokiem, który musi mieć sens. Nie przyszedłem tu po oklaski. Przyszedłem, żeby wiedzieć, że kiedyś – w jakiejś sprawie – to, co zrobiłem, miało sens. I to mi wystarcza, żeby nie zasnąć.

„Prawda to twoja broń.  Ile sił w sobie trzymaj ją. Serce to twardy młot. Daj mu bić, a pokona zło” Lady Pank

W Polsce jest nas dziesięć tysięcy. Tyle nazwisk, tyle pieczątek, tyle orłów tłoczonych w papier. Ale toga nie waży tyle samo na każdej z tych dziesięciu tysięcy par ramion. Nie każdemu łańcuch wbija się tak samo w kark. Nie każdy nosi go z tego samego powodu. Wchodziłem do zawodu w wolnej Polsce. Wtedy jeszcze wierzyłem, że to coś znaczy. Że jesteśmy częścią czegoś większego, czystego, nieodwracalnego. Że odtąd sprawiedliwość będzie miała jedną twarz i jedno sumienie. Ale w sądach siedzieli jeszcze ci, którzy byli tam „od zawsze”. Tacy, którzy wydawali wyroki z podszeptu. Którzy odbierali najpierw w telefon, zanim jeszcze spojrzeli w oczy podsądnego.

Nie odeszli. Po prostu zniknęli z widoku. Przesunięci na mniej widoczne wydziały – penitencjarne, wykonawcze – żeby się nie rzucali w oczy. Ale byli. I uczyli też i mnie. Pamiętam wykład z sędzią, który został wyrzucony z zawodu za komunizmu, bo był uczciwy. Dwie godziny później kolejny wykład – prowadzony przez tego, który go wtedy wyrzucał. Tego, który z uporem i systemowością łamał ludzi, a potem wrócił do sali wykładowej, jak gdyby nigdy nic. Uczył nas „etyki” zawodu. Nie zapomniałem tego dnia. Bo zobaczyłem wtedy, że toga nie wystarczy. Że nie każdy, kto ją wkłada, robi to w imię sprawiedliwości. Wtedy jeszcze naiwnie myślałem, że to wyjątek. Dziś? Trzy tysiące z tych dziesięciu tysięcy to neo-sędziowie.

Wiemy, kim są. Wiemy, jak zostali wybrani. I wiemy, że ich obecność nie jest przypadkiem. Ale nie o liczby chodzi. Chodzi o to, że sędzia, który nie protestuje, gdy niszczona jest Konstytucja, staje się współwinny. Bo praworządność nie umiera od razu. Umiera wtedy, kiedy ci, którzy wiedzą, milczą, zamiast odwracać się od wygody i iść w stronę czegoś większego niż on sam – choćby miał przegrać. Choćby miał zostać sam. Często myślę o tym, co napisała Harper Lee w „Zabić drozda”: „Odważny jest ten, kto wie, że przegra, zanim jeszcze rozpocznie walkę, lecz mimo to zaczyna i prowadzi ją do końca bez względu na wszystko.” I może właśnie o taką odwagę tu chodzi.

Ale największy ból przyszedł później. Nie wtedy, gdy zniszczyli KRS. Nie wtedy, gdy przejmowali sądy siłowo, wbrew Konstytucji. Tylko wtedy, gdy w sądowych korytarzach zapanowała cisza. Gęsta jak smar. Gdy ci, których znałem – zdolni, oczytani, inteligentni – odwracali wzrok, spuszczali głowy, szli szybciej do pokoju. Jakby bali się, że zobaczę w ich oczach wygodę. I zobaczyłem. Wielu z nich dobrze się miało w tym nowym układzie. Kalendarze pełne, wyroki pisane z szablonu, bezpieczny środek. Zasady – owszem – ale tylko te, które nie bolą. Niezawisłość – byle nie kosztowała zbyt wiele.

Wtedy zrozumiałem, że największym zagrożeniem nie są politycy. Tylko obojętność. Cicha zgoda. I nagle ten zawód, który miał być powołaniem, zaczął się rozpadać w oczach. Jakbyśmy wszyscy weszli na cienki lód – niepewni, pod kim pierwszym pęknie. Patrzyliśmy na siebie nie z zaufaniem, tylko z podejrzliwością. Kto z nas jeszcze pamięta, po co tu jesteśmy? Kto pamięta, że nie jesteśmy po to, żeby było wygodnie, tylko żeby było sprawiedliwie? Nawet jeśli to kosztuje. Nawet jeśli z tego powodu przychodzą wezwania, groźby, nagonki. Nawet jeśli nie ma już komu ufać. Bo jeśli my nie będziemy ostatnim bezpiecznikiem w tym systemie – to kto?

I wtedy przyszli po mnie.

„Kombinat pracuje. Oddycha, buduje. Kombinat to tkanka. Ja jestem komórką” Republika

To przyszło tak, jak przychodzi lęk w nocy – cicho, bez uprzedzenia. Po prostu któregoś dnia moje nazwisko znalazło się na liście. Nie tej oficjalnej, ale na tej, którzy wadzili. Którzy mieli za dużo sumienia i niezależności. Tych, których trzeba było wymazać. Zabrali mi salę sądową. Byłem sędzią z ponad dwudziestoletnim stażem, z wyrokami, z dorobkiem, ale dla nich byłem tylko nazwiskiem do odhaczenia. Przestali mnie dopuszczać do orzekania, mimo wyroków sądów powszechnych, sądów pracy, nawet sądów europejskich. Nie obchodziły ich żadne orzeczenia. Dla nich prawo było tylko przeszkodą. Ale to był dopiero początek.

Chcieli, żebym zniknął. Wygasł. Nie jak sędzia – jak człowiek. Zabrali mi głos. Zakazali pisania felietonów. Pracy naukowej. Próbowali mnie ośmieszyć, upokorzyć, zatopić w bezsilności. Nie dlatego, że mogli, ale dlatego, że chcieli. Drobna zemsta, małostkowe draństwo. Robili to systemowo, z wyrachowaniem. Jakby chcieli sprawdzić, ile człowiek zniesie, zanim pęknie. I znosiłem. Z twarzą pokerzysty.  Dzwoniłem do mamy i mówiłem, że wszystko w porządku. Do syna, że to tylko chwilowe. Kłamałem. Bo prawda była zbyt żałosna, zbyt obnażająca. Byłem wrakiem. Czułem się chujowo. Nie boję się tego słowa. Leżałem na kanapie i gapiłem się w sufit. Dniami. Bez pracy, bez celu, bez sensu, rozsmakowując się w bólu. Jak gówno pod butem tej władzy. Opluty, zdeptany, zdegradowany.

Z synem graliśmy w kłamstwo. Miał wtedy kilkanaście lat. Ja udawałem, że wszystko gra. On, że mi wierzy. Jak w filmie „Życie jest piękne” Benigniego. Dopiero po latach przyznaliśmy się sobie nawzajem, że to była mistyfikacja. On wiedział, że jestem w rozsypce. Ja wiedziałem, że on się boi. Ale żaden z nas nie miał odwagi powiedzieć tego głośno.

A potem ktoś wysmarował gównem klamkę do mojego mieszkania. Tego się nie zapomina. Tej ciszy, kiedy stoisz przed drzwiami i czujesz smród, zanim jeszcze go zobaczysz. Tej krótkiej chwili, w której próbujesz sobie wmówić, że to może żart, może pomyłka, może nie do ciebie. A potem wzrok to potwierdza. Ktoś zrobił to z premedytacją. Ktoś, kto wiedział, gdzie mieszkasz. Ktoś, kto chciał cię zredukować do odoru. I wtedy pęka coś w środku. Nie z wściekłości. Nie z lęku. Z czegoś gorszego – z poczucia, że nie jesteś już człowiekiem w państwie prawa. Jesteś celem.

Dyrektorka szkoły mojego syna wezwała mnie na rozmowę. Rodzice innych dzieci się bali, bo moje nazwisko stało się ryzykiem. Uspokoiłem ją, mówiąc, że wszystko pod kontrolą. Tylko że nie było. Nie miałem już żadnej kontroli. Nad niczym. Nad sobą, nad życiem, nad tym, czy za rogiem nie czeka ktoś z czymś więcej niż ze zwykłym gównem. Ale swoją rolę zagrałem. Jak zawsze, tyle że to już nie był teatr odwagi. To była inscenizacja heroizmu, wystawiona dla tych, których kocham.

„Mówię ci, że, jedyne wyjście to obudzić się” Tilt

W pewnym momencie słowa przestały mieć większe znaczenie. Mowy końcowe, uzasadnienia – wszystko to, co kiedyś ważyło, nagle brzmiało jak echo przeszłości, bo ktoś z dnia na dzień rozcieńczył moje słowa w propagandzie, wykrzywił jak odbicie w krzywym zwierciadle i zredukował je do tła. Zostałem ja, moja wierna towarzyszka nikotyna i muzyka. Jak kiedyś, w czasach komuny, kiedy też było beznadziejnie, kiedy wszystko było szare i zapleśniałe od kłamstwa. W gitarowym wrzasku jednak nikt nie potrzebował sensu ani naprawy. Muzyka nie obiecywała, że będzie lepiej, tylko wrzeszczała razem ze mną.

I ten krzyk był najlepszą terapią. Nie szukał odpowiedzi, tylko wycinał miejsce dla emocji, na które nie było już języka. Szarpał mnie za kark, kiedy nie miałem siły wstać z kanapy. Na nowo odnalazłem się w polskim punku lat osiemdziesiątych jak: Dezerter, TZN Xenna i wróciłem tam, gdzie wszystko było surowe i prawdziwe. I w końcu dźwignąłem się.

Gdzieś pod tym wszystkim – pod tym syfem, upokorzeniem, bezruchem – miałem jeszcze stary, cholernie uparty odruch działania. Gen, którego nie da się wyłączyć. Jeszcze zanim mnie zawiesili, zacząłem coś budować – swoją wersję sędziego obywatelskiego. Nie urzędnika za stołem. Nie głosu z góry. Tylko człowieka wśród ludzi, który mówi ich językiem, który nie boi się z nimi być. Wtedy ci zwykli, niby cisi obywatele wyciągnęli rękę. Nie pytali, czy mam jeszcze coś do powiedzenia. Wiedzieli, że mam. Organizowali spotkania, zapraszali, czekali. Miałem czas. Całe godziny, całe tygodnie, których nie trzeba było już nikomu oddawać i nie zmarnowałem ich. Bo dopóki jest ktoś, kto chce cię słuchać – żyjesz. A ludzie chcieli słuchać, walczyć. To obywatele pierwsi stanęli pod sądami – zwykli ludzie, bez immunitetu, bez ochrony, bez gwarancji, że coś z tego będzie. My dołączyliśmy później i wspólnie stanęliśmy w obronie praworządności. Pokazaliśmy, że nie mamy tóg podszytych strachem. I to właśnie tu leży siła.

A dziś? Dziś znów wszystko staje na głowie. Mamy prawo, mamy instytucje, mamy system. Ale to wszystko jest jak ktoś po gwałcie. Pobite, poniżone, brukane i teraz jeszcze słyszy: „Może ci się podobało”? Tylko, że ktoś, kto został zgwałcony, nie staje się z automatu dziwką. I to nie są słowa na wyrost. To jest dokładnie to, co zrobiono z naszymi instytucjami – zhańbiono je, a teraz udają, że nic się nie stało – wystarczy tylko ściany pomalować i po sprawie. Nic nie zostało rozliczone. Neo-sędziowie dalej orzekają. Kasta z nadania trzyma się stołków. KRS to nadal fasada. Mam wrażenie, że poprzedni reżim tak się okopał, jak Hitler pod Stalingradem, że nie sposób go ruszyć bez totalnej ofensywy. A tej nie widać. Ta nasza wyśniona rewolucja obywatelska – ta, o której wszyscy mówiliśmy, do której dojrzewaliśmy przez lata oporu – może się teraz zamienić w prześnioną. Albo gorzej – może zostać nam skradziona.

Już raz to nam zrobili – w 1989 roku. Opuściliśmy gardę, bo uwierzyliśmy, że jakoś to będzie. I zapłaciliśmy za to później.

Teraz znów jesteśmy o krok. Dlatego nie wolno nam przestać. Musimy patrzeć rządzącym na ręce. Krytykować, kiedy trzeba. Nie z przyzwyczajenia, tylko z odpowiedzialności. Protestować, jeśli prawo znów będzie łamane. Iść pod sądy, pod biura poselskie. Dzwonić. Pisać. Pojawiać się. Zadawać pytania. I nie dawać się zbywać, bo politycy liczą na to, że w końcu się zmęczymy. Wrócimy jak kiedyś do domu, do niebieskich ekranów i lęku. Budowanie społeczeństwa obywatelskiego to nie projekt, nie kampania ani hasztag. To ciągła obecność.

Masz sąsiada, który się boi? Stań z nim.
Znasz posła, który milczy? Zapytaj go, po co tam jest.
Masz wrażenie, że znowu robi się cicho? Zrób hałas.

Nie potrzeba wielkich gestów, ale potrzeba gestów codziennych, systematycznych, uporczywych. Takich, które nie dają rządzącym spać spokojnie. Jeśli nie rozliczymy tych, co się sprzedali, z państwa zostanie tylko skorupa, sądy, które będą salami z pustką w środku.

Zamiast sędziów – urzędnicy, tacy którzy sami się domyślą, jaki wyrok będzie po linii władzy. Zadziała posłuszeństwo wyprzedzające – zrobią, co trzeba, zanim ktokolwiek zdąży im cokolwiek zasugerować. Pozostałych będą chcieli wieszać, tak, jak głosił były już prezydent Duda. Doktor prawa. Jego następcą został człowiek bez kręgosłupa z przeszłością, o której nikt nie chciałby pamiętać.

Ale to jeszcze nie koniec. Wierzę, że tak jak w moim przypadku, pod tym wszystkim – pod bezruchem, strachem, upokorzeniem – zawsze zostaje stary, uparty gen działania. Ten sam, który pozwolił Polakom obalić komunizm, i którego nie da się wyłączyć, bo tak wygodnie urzędnikom z Nowogrodzkiej. Demokracja nie umiera w huku. Demokracja umiera w ciszy, a ja nie zamierzam być jej grabarzem. I jeśli pytasz, skąd biorę optymizm – odpowiem szczerze: Z nikotyny. Z muzyki. Z tego kawałka słońca, które znów przebija się przez chmury, ale przede wszystkim – z odwagi Polaków.

Bo nawet po najdłuższej nocy w końcu przychodzi dzień.

***

Sędzia Igor Tuleya w grudniu 2017 roku rozpoznawał zażalenie na decyzję prokuratury o umorzeniu śledztwa dotyczącego głosowania w tzw. Sali Kolumnowej Sejmu, które miało miejsce 16 grudnia 2016 roku. Obrady przeniesiono wówczas z sali plenarnej do Sali Kolumnowej w związku z blokadą mównicy przez posłów opozycji, protestujących przeciwko ograniczeniom w pracy mediów w parlamencie. W toku tego posiedzenia uchwalono ustawę budżetową, mimo wątpliwości co do zachowania m.in. kworum. Sędzia Tuleya uchylił postanowienie o umorzeniu postępowania i nakazał jego kontynuowanie. W trakcie ustnego uzasadniania orzeczenia zezwolił publiczności i mediom na obecność na sali rozpraw. Zawiadomił także organy ścigania o możliwości popełnienia przestępstwa fałszywych zeznań przez polityków rządzącej wówczas partii. Stało się to pretekstem do wszczęcia wobec niego śledztwa prokuratorskiego oraz zawnioskowania do nielegalnie powołanej przez Zbigniewa Ziobrę Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego o uchylenie mu immunitetu, zawieszenie w czynnościach, a następnie zatrzymanie i przymusowe doprowadzenie na przesłuchanie. 

Po dwóch latach Izba Odpowiedzialności Zawodowej SN, powołana w miejsce Izby Dyscyplinarnej – organu, który w świetle orzeczeń TSUE i Sądu Najwyższego nie spełniał standardów niezależnego sądu – nakazała przywrócenie Tuleyi do służby

Igor Tuleya był niedopuszczany do orzekania przez 741 dni – od 18 listopada 2020 roku do 30 listopada 2022 roku – mimo orzeczeń sądów krajowych i europejskich, które nakazywały jego przywrócenie do służby.

9 stycznia 2025 roku, po siedmiu latach od wszczęcia postępowania, Sąd Rejonowy dla Warszawy-Woli ostatecznie umorzył śledztwo Prokuratury Krajowej przeciwko Tuleyi, uznając jednoznacznie, że sędzia nie popełnił żadnego przestępstwa. 

Według prokuratury zarówno ówczesny prezes Sądu Okręgowego w Warszawie Piotr Schab, jak i jego zastępca Przemysław Radzik, bezprawnie odmawiali dopuszczenia sędziego Igora Tuleyi do służby, przekraczając swoje uprawnienia i działając na szkodę interesu publicznego oraz prywatnego. Obaj zostali usunięci ze stanowisk, ale nie ponieśli żadnej odpowiedzialności karnej ani dyscyplinarnej. Do dziś nie zostali rozliczeni.

Fot. Iwona Sobczak. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Zobacz także: